Koniec demokratycznego Internetu?

Daniel Rakus

Koniec demokratycznego Internetu?

Walka o Net Neutrality – realne zagrożenie wolności, czy wyimaginowany problem?

Na początek krótki rys historyczny. Prasa została oficjalnie zaliczona do mediów masowych dopiero w XIX wieku. Technologia, która pozwalała skonstruować prasę drukarską (i wydać gazetę), we wczesnych latach swojego rozwoju w nowopowstających Stanach Zjednoczonych, kosztowała około 10 tysięcy współczesnych USD.

W nowopowstającej demokracji Stanów Zjednoczonych prasa służyła ludziom do publicznego głoszenia swoich poglądów politycznych, społecznych czy religijnych. Służyła więc demokracji liberalnej jako jeden z jej najpotężniejszych motorów. Pamflet polityczny Thomasa Paine’a „Common Sense” (z 1776 roku) optujący za niepodległością Stanów Zjednoczonych, rozszedł się w ponad 100.000 kopii. Na tamte czasy, gdy umiejętnością czytania i pisania mogło pochwalić się najwięcej 20% populacji, był to sukces na miarę dzisiejszego Harryego Pottera. Ci, którzy umieli czytać, czytali „Common Sense” publicznie na miejskich skwerach, a amerykańscy żołnierze czytali go na głos w swoich obozach. Ważne byśmy pamiętali, że Paine nie był jedynym pamflecistą tamtych czasów – ulotki, broszury, pamflety służyły demokratycznemu wyrażaniu woli politycznej przez ogromne rzesze pospolitych ludzi. Właśnie dzięki niewielkiemu kosztowi dostępu do technologii mogli oni tworzyć podstawy prawdziwej demokracji liberalnej.
Niestety ów koszt szybko uległ dramatycznej zmianie. Do czasu końca wojny secesyjnej (1865) koszt prowadzenia gazety wynosił już około 2.5 miliona współczesnych USD.
A jak sprawa miała się w Starym Świecie? James Curran w pracy „Capitalism and Control of the Press, 1800 - 1975” podaje, że w roku 1830 w Wielkiej Brytanii można było otworzyć gazetę na skalę kraju przy minimalnym nakładzie pieniężnym, natomiast obecnie, by założyć na wyspach wielkoformatową gazetę o zasięgu krajowym należy mieć około 20mln GBP.
Raz skomercjalizowane medium przestało być środkiem wielokierunkowym. Stało się jednokierunkowym nośnikiem nie służącym już dobru publicznemu jako środek demokratycznego wyrażania „woli ludu”. Główna arena debaty publicznej stała się niedostępna dzięki wysokim kosztom wejścia na rynek.

W latach 20-tych XX wieku radio było w USA pospolitą technologią, w tym sensie, że bardzo wielu ludzi posiadało możliwość nadawania treści tą drogą. Po raz kolejny ludzie używali nowego medium, by wyrażać i popularyzować swoje poglądy. Radio, dzięki względnie taniemu i łatwemu dostępowi do nadawania szybko stało się areną debaty publicznej.

Sytuacja zmieniła się raptownie, gdy wreszcie uświadomiono sobie, że radio może spełniać także funkcję komercyjną dzięki reklamie. Wtedy FCC (Federal Communications Commission), współpracując z rządem i sektorem biznesowym, podzieliła spektrum radiowe tak, że tylko nieliczna grupa mogła mieć legalny do niego dostęp. Do końca lat 30-tych stacje NBC i CBS były odpowiedzialne za 97% wieczornych radiowych audycji (dziś konglomerat NBC Universal będący częścią General Electric dostarcza audycji ponad 200 amerykańskim stacjom telewizyjnym, a CBS to jedna z największych stacji radiowych i telewizyjnych z Stanach). W ten sposób radio, z wielokierunkowego medium będącego areną debaty publicznej stało się jednokierunkową drogą przekazu dzięki wysokim kosztom wkroczenia na rynek.
Historia nie powtarza się w przypadku telewizji. To medium praktycznie od początku było wykorzystywane jako nośnik jednokierunkowy. Nie było nigdy miejscem szerokiej debaty publicznej ze względu na fakt wysokiego kosztu wejścia na rynek. Nie zajmiemy się tu więc historią telewizji.
Zarówno w przypadku prasy jak i radia mamy zatem do czynienia ze schematem, w którym ogromna technologiczna zmiana początkowo powoduje eksplozję wolnego słowa, następnie za sprawą regulacji prawnych, promowanych przez wielki kapitał, zostaje zdławiona i staję się medium jednokierunkowym.

W tej chwili Internet jest w tej samej fazie, w której znajdowały się prasa i radio w swoich początkach – jest gigantyczną areną debaty publicznej, jest medium na wskroś demokratycznym i niezależnym. Co więcej, skala zasięgu Internetu przekracza wielokrotnie skalę, która była osiągalna dla prasy czy radia. Czy Internetowi, w jego obecnej postaci, może cokolwiek zagrozić? Zapewne równie wielu jest ludzi twierdzących, że Internet nie jest zagrożony, jak i tych, którzy się z tym nie zgadzają. Poniżej przyjrzymy się argumentom na rzecz obu tych hipotez.
Kluczem do zrozumienia, czemu ostatnimi latami trwa (w USA a także w Europie) zażarta debata na temat neutralności sieci (Net Neutrality) są… kable. Kable, po których przesyłane są dane, kable bez których nie byłoby Internetu. Kable należące do firm telekomunikacyjnych.
Ale może od początku… 5 sierpnia 2005 roku FFC przeklasyfikowało usługi DSL z kategorii „usług informacyjnych” do kategorii „usług telekomunikacyjnych”, co sprawiło, że połączenie DSL (jedna z rodzin technologii szerokopasmowego dostępu do Internetu) przestało stosować się do regulacji prawnych dotyczących tzw. „common carriers”, które chroniły te nośniki na przykład przed nieuczciwymi cenami, ograniczaniem dostępu i innym nieuczciwymi praktykami sektora biznesowego.
Od tego momentu telekomy zaczęły domagać się kontroli nad treścią, która przesyłana jest ich kablami. Ich propozycją był tzw. „Tiered Internet”, a więc Internet „stopniowany”. Najpopularniejszym projektem był model „two-tiered Internet”. Zakładał on po prostu, że ISP (Internet Service Provider – dostawca Internetu) dostarczać będzie lepszą jakość łącza tym nadawcom treści, którzy płacą, a tym nadawcom, którzy nie płacą, dostarczy standardową jakość łącza. Brzmi absolutnie niewinnie i naturalnie. Dlaczego więc współwynalazca World Wide Web, Sir Tim Berners-Lee, wyraził opinię, że wraz z wprowadzeniem stopniowanego modelu nadejdą dla Sieci „wieki ciemne”. Skąd ten pesymizm? Czemu tak niewinna idea uczyniła z twórcy Internetu aktywnego członka ruchu na rzecz neutralności sieci? I czym właściwie ta neutralność jest?

Zasada neutralności sieci zakłada, że „dostawcy Internetu nie mają prawa w żaden sposób ograniczać lub blokować dostępu do określonych witryn, usług i protokołów. Czyli, że nie ma lepszych i gorszych danych w ich infrastrukturze, a wykupując dostęp do Internetu mamy nieograniczony dostęp do wszystkich jego zasobów z prędkością określoną w umowie”. Jest to, jak dotąd, najbardziej fundamentalna zasada funkcjonowania współczesnego Internetu.
Zwolennicy zasady neutralności, tacy jak Vinton Cerf (nazywany ojcem Internetu) twierdzą, że pozwalanie dostawcom szerokopasmowego Internetu na kontrolowanie co ludzie robią i oglądają w sieci podważyłoby fundamenty, dzięki którym WWW osiągnęła taki sukces i popularność. Zaburzenie owej zasady miałoby doprowadzić do przemiany Internetu w medium podobne nieco do telewizji kablowej – z ogromną ilością wyboru treści, lecz niestety jednokierunkowe.
Wśród propagatorów Net Neutrality panuje przekonanie, że władza ISPów nad przesyłaną treścią doprowadzi do zdławienia rozwoju technologii, poprzez zablokowanie lub znaczne ograniczenie dostępu do sieci „garażowym” innowatorom z genialnymi pomysłami, ale małym kapitałem na ich rozpropagowanie czy testowanie. Co więcej, władza dostawców Internetu zniszczy konkurencyjność i będzie prowadziła do oligopolu, gdyż promowane będą usługi i aplikacje wspierane przez ISPów, a nie te, które zdobędą sobie popularność wyłącznie dzięki innowacyjności, jakości i realnej użyteczności.
Przeciwnicy ruchu Net Neutrality, wśród których są głównie przedstawiciele dużych firm hardware’owych i telekomy (w Stanach są to głównie AT&T, Verizon, Cablevision, Comcast i Time Warner, w Europie to na przykład UPC), twierdzą, że takie firmy jak Google czy Skype korzystają z „darmowych przejażdżek”, nadużywając infrastruktury należącej przecież do telekomów i kablówek. Twierdzą, że ruch w kierunku stopniowanego, kontrolowanego Internetu i pobieranie opłat od takich gigantów jak Skype czy YouTube, pozwoli na rozwój innowacji i przyniesie ISPom dodatkowe zyski, które będą one mogły przeznaczyć, na przykład, na inwestycje w rozbudowę sieci i poprawę jakości korzystania z WWW. W przeciwnym wypadku innowacja zostanie zdławiona, a wkrótce świat zetknie się z bolesnym problemem związanym z nadmiarem generowanych danych, których istniejąca infrastruktura nie będzie w stanie udźwignąć.
W odpowiedzi na te argumenty, zwolennicy neutralności sieci twierdzą, że w latach 90tych telekomy w Stanach zobowiązały się do 2006 roku okablować światłowodami około 86 milionów gospodarstw domowych. Dzięki temu udało im się zarobić około 25 miliardów dolarów w odpisach podatkowych, a ich zyski skoczyły (dzięki podniesionym kosztom usług) o 125%. Oczywiście obiecana sieć nie została zbudowana. Nikt nie pociągnął telekomów do odpowiedzialności, a ich potężne zyski nie zostały wlane w infrastrukturę ani zwrócone obywatelom. Nie ma nic dziwnego w tym, że firmom zależy na dochodzie, jednak w tym kontekście, obietnice telekomów o kierowaniu przyszłych potencjalnych zysków na większe niż dotąd rozwijanie infrastruktury i innowacje (zamiast do kieszeni akcjonariuszy), należy potraktować z dużą nieufnością.

Innym argumentem w rękach przeciwników Net Neutrality jest ryzyko, że takie przepisy mogą doprowadzić do absurdalnych sytuacji, w których na przykład dostawcy usług internetowych, nie mogąc swobodnie zarządzać swoją siecią, nie będą mogli blokować spamu lub ataków. Co ciekawe, takim samym argumentem lecz o przeciwnym znaku posługują się zwolennicy neutralności sieci, którzy twierdzą, że władza nad kablami raz oddana korporacjom może, a nawet musi doprowadzić do najróżniejszych absurdów i złych praktyk. Jeśli porównać te dwa argumenty, to sprowadzają się one de facto do wyboru pomiędzy zaufaniem rządowym regulacjom, a oddaniem władzy nad Internetem w ręce ISPów. Nie jest to wybór równoważny. Gdyż jakkolwiek złe mogłyby być rozwiązania wprowadzone przez rządy państw, to w demokracjach obywatele mogą sprawować przynajmniej minimalny nadzór nad tymi decyzjami – na przykład głosując w wyborach lub inicjując ruch społeczny. W przypadku zaś, w którym owe złe rozwiązania są dziełem rynkowego oligopolu, wtedy obywatele nie są już w stanie kontrolować tych decyzji i ogólnie mają znacznie mniej dostępnych legalnych środków, by walczyć o swoje.
Jeszcze inna linia argumentacji przeciwko neutralności sieci jest następująca: Nie w tym rzecz, by rządy decydowały za telekomy jak mają zarządzać własną siecią, lecz w tym, by dopilnowały, że owych telekomów jest wiele i że jeśli ostateczny odbiorca nie jest z któregoś zadowolony, może go natychmiast zmienić. Ten argument ma niestety swoje wady, gdyż nie zawsze i nie do każdego gospodarstwa domowego dochodzą kable wszystkich dostawców i należy powątpiewać, że dodatkowe zyski ISPów zostaną przelane w inwestycje na rozwój sieci, o czym była mowa wyżej.

Jak sytuacja ma się obecnie? Jak do zagadnienia odnieśli się prawodawcy w Stanach i Europie? Po bardzo silnym odzewie społecznym ze strony takich organizacji jak SaveTheInternet czy Blackout Europe (i wsparciu ze strony licznych firm jak Google czy Amazon.com oraz polityków jak Obama czy Gore), udało się osiągnąć kilka sukcesów. Sukcesów tym bardziej znaczących, gdy weźmie się pod uwagę jakie pieniądze dostawcy Internetu wydali na lobbing. W samym USA od stycznia do czerwca 2009 roku była to suma prawie 47 mln USD. Mimo tego we wrześniu 2009 roku FCC ogłosiło, że będzie doprecyzowywać przepisy chroniące neutralność w sieci, tak, aby ISPy nie mogły ich obejść. W Europie również pierwsze starcie legislacyjne z dostawcami zostało wygrane. 6 maja 2009 roku, dzięki naciskom społecznym, udało się przekonać wystarczającą ilość posłów Parlamentu Europejskiego, że zmiany do zbioru dyrektyw zwanego „Pakietem Telekomunikacyjnym” (the Telecoms Package) zaproponowane w 2007 roku, zagrażają wolności i demokratycznej naturze Internetu. PE nie przegłosował szkodliwych poprawek, jednak nie ustanowił także żadnych silnych restrykcji mogących chronić przed dyskryminacją ze strony dostawców sieci. Debata ma powrócić na jesień 2009, a więc batalia jeszcze nie skończona.

W istocie wielu polityków twierdzi, że do obronienia demokracji w Internecie droga jeszcze długa i raz zmobilizowane siły społeczne nie powinny dać się uśpić pierwszym sukcesom. Miejmy nadzieję, że sprawa nie potoczy według najgorszego scenariusza i Internet nie upodobni się do telewizji kablowej. Z drugiej strony trzeba mieć świadomość, że politycy, niezależnie od ich poglądów, często ulegają naciskom lobbystów. Ted Nace w swojej książce „Gangi Ameryki. Współczesne korporacje a demokracja.”, napisał o półżartobliwym amerykańskim powiedzeniu, że nic nie jest nielegalne, jeśli stu biznesmenów uzna to za opłacalne. Pozostaje mieć nadzieję, że ani w Europie, ani nigdzie indziej, to powiedzenie tym razem się nie sprawdzi.

DRUKUJ